wtorek, 11 sierpnia 2015

Prolog

Żeby nie przedłużać, zapraszamy Was na prolog i zachęcamy do komentowania ;)


Autorki Projektu Dramione.

   Tom Riddle spoglądał na dziennik, kupiony w małym kiosku na Vauxhall Road. Notatnik, na przekór temu, czego należałoby spodziewać się po czarodzieju, nie był magiczny – na jego karty nie zostało nałożone ani zaklęcie trwałości, ani czar przynależności. Brak mu było nawet zaklęcia najbardziej podstawowego, które sprawiało, a przynajmniej sprawiać powinno, że stronice były niezagniecione i odporne na plamy. Tom miał jednak do niego sentyment, lecz nie dlatego, że zapisał w nim swe pierwsze zaklęcie (choć to oczywiście wiązało się z miłymi wspomnieniami), lecz dlatego, że ten niepozorny dziennik był pierwszą rzeczą, którą kupił za swoje własne pieniądze – notatnik był więc swego rodzaju znakiem jego niezależności, symbolem oddalenia się od znienawidzonego sierocińca.

***

   Młody Riddle znów trzymał swój dziennik, ten sam, który kupił wiele lat temu. Ten notatnik był symbolem jego przynależności do świata czarodziejów. Zachowany w prawie idealnym stanie, zabezpieczony zaklęciami i przygotowany do tego, aby przechować w sobie cząstkę jego duszy, która miała stać się nieśmiertelna. Od początku roku był pewien, że właśnie tak powinien postąpić. Oto i on – dziedzic Slytherina, który zatrzyma falę szlam, tych niegodnych życia śmieci, i przywróci tym samym zasadę czystej krwi, rozpocznie tę misję właśnie od zapieczętowania swojej duszy w notatniku.
W niemal opustoszałej łazience, do której wszedł, oprócz niego znajdowała się tylko jedna, młoda dziewczyna, równie bezbronna i niewinna, co wystraszona. Kuliła się ona w kącie pomieszczenia, przerażona widokiem ogromnego stwora, który mu towarzyszył.
   — Zabij — wysyczał do Bazyliszka.
   Wąż rzucił się przed siebie z cichym sykiem. Dziewczyna skomlała niczym zaszczute zwierzę, próbowała wcisnąć się głębiej w ścianę, licząc na to, że potwór daruje jej życie, lecz jej nadzieje były płonne. Bazyliszek podniósł swoją głowę i spojrzał dziewczynie głęboko w oczy.
   Kamienny posąg Marty wyglądał niezwykle żałośnie.

***

   — Dehors crux — syknął Tom i z zadowoleniem przyglądał się, jak część jego duszy przypominająca ciemną smugę dymu ulatuje do dziennika. Tak, to było to. Wiele tygodni zajęło mu opanowanie tego niesamowicie trudnego zaklęcia, lecz było warto. Wiedział, że to pomoże mu w osiągnięciu swoich ambicji. Uśmiechnął się kpiąco. Szlamy jeszcze go popamiętają. Ostrożnie schował dziennik za poły szaty, po czym, nieco się zataczając, opuścił łazienkę.

***

   — Chciałeś mnie widzieć, panie — powiedział Lucjusz Malfoy, nisko się kłaniając.
   — Owszem, Lucjuszu — odparł Voldemort, siedzący na wysokim tronie, spoglądając na swojego sługę. — Jesteś moim najbardziej oddanym sługą. Nie mylę się, prawda?
   Widząc, jak blondyn otwiera usta, aby mu przytaknąć, dodał:
   — To było pytanie retoryczne, mój drogi. A teraz do rzeczy. Mam dla ciebie zadanie. — Machnął różdżką, sprawiając, że w rękach Malfoya pojawiła się czarna książeczka. — Masz go przechować — rzekł spokojnie. — Nie może mu się stać żadna krzywda, nie może się on zgubić ani nawet na chwilę zapodziać. Masz go strzec jak oka w głowie, masz być gotowy do obrony go o każdej porze dnia i nocy, a w przypadku pożaru czy powodzi to jest pierwsza rzecz, którą ratujesz, zrozumiano?
  — Tak, panie — wyszeptał pokornie Lucjusz, pochylając głowę.
  — Mam nadzieję, że naprawdę tak jest, mój sługo. Każda, nawet najmniejsza i najpłytsza rysa jest gorsza, niż poraniony i umierający Śmierciożerca, mój sługo. — Czarny Pan wykrzywił usta w karykaturze swojego dawnego uśmiechu, niegdyś olśniewającego. — Możesz odejść.
Malfoy skłonił się, po czym skierował się do drzwi.
  — Lucjuszu? — rzucił Voldemort, gdy Śmierciożerca już otwierał drzwi. — Nie zawiedź mnie.
  — Oczywiście, mój panie — odparł Lucjusz, po czym, uprzednio się kłaniając, opuścił salę. Nie miał wyjścia – nie mógł pozwolić sobie na żaden błąd. Wiedział, że za każde, nawet najmniejsze potknięcie zapłaciłaby życiem jego rodzina, a do tego nie mógł dopuścić, to była cena nie do zapłacenia. Cóż, w kręgach Śmierciożerców panowała jedna, najważniejsza zasada — Czarnego Pana się nie zawodzi.

***


  Lucjusz Malfoy wraz z synem weszli do księgarni „Esy i Floresy”, aby skompletować rozprawkę szkolną młodszego blondyna. Panowało tam niemałe zamieszanie, spowodowane przybyciem Lockharta. Długa kolejka wiła się przez cały sklep do miejsca, w którym Gilderoy miał podpisywać swoją autobiografię. Lucjusz uśmiechnął się kpiąco na widok tłumu, składającego się głównie z czarownic w wieku jego ciotki Kasjopei — swoją drogą strasznie upierdliwej baby. Mężczyzna nigdy nie mógł zrozumieć fenomenu ,,dzieł" tego pozera. Jako jeden z nielicznych znał prawdziwe pochodzenie historii zawartych w książkach, jednak wolał jeszcze tego nie ujawniać, bo przecież zawsze warto mieć jakiegoś haka na przyszłego nauczyciela jego syna. Oczywiście, bardzo liczył na poprawę w nauce swojego pierworodnego, lecz jeśli Draco znów zawiedzie, trzeba będzie wziąć sprawy w swoje ręce. Mała, przemądrzała szlama nie może być lepsza od arystokraty czystej krwi. To zwykła niedorzeczność.
   Lucjusz rozejrzał się w poszukiwaniu jasnej czupryny syna. Po chwili dostrzegł ją w towarzystwie dwóch rudych i jednej kruczoczarnej. Zmierzając w ich stronę, z zadowoleniem zauważył, że twarze dzieciaków Weasleyów przybrały niemal identyczną, marchewkową barwę, co ich włosy. Cóż, przynajmniej w denerwowaniu innych jego latorośl nie miała sobie równych. Wspaniale, zdrajców krwi jak chwasty powinno się tępić od zarodka.
   Przez tłum przecisnęła się jeszcze niska dziewczynka z szopą na głowie i naręczem książek. Mruknęła coś niewyraźnie do Dracona, który spojrzał na nią ze złością. Nie, tego tylko brakowało, żeby mugolaczka ośmieszała jego syna publicznie! Pan Malfoy przyspieszył kroku. Do dzieci dołączyło jeszcze trzech rudych ludzi, z których jeden krzyknął:
     — Ron! Co ty wyrabiasz? Tu można zwariować, wychodzimy.
    — No, no, no... Artur Weasley — powiedział Lucjusz, kładąc rękę na ramieniu syna i uśmiechając się identycznie jak on.
     — Witam, Lucjuszu — powitał go chłodno pan Weasley, skłoniwszy lekko głowę.
    — Mówią, że macie dużo roboty w ministerstwie. Te wszystkie inspekcje, interwencje, rewizje... Mam nadzieję, że płacą wam za nadgodziny?
  Sięgnął do kociołka Ginny i spośród błyszczących tomów Lockharta wyjął stary, zniszczony egzemplarz Wprowadzenia do transmutacji dla początkujących.
   — Jak widać, chyba nie — oznajmił. — Powiedz mi, Weasley, jaką masz korzyść z hańbienia tytułu czarodzieja, skoro nawet ci za to dobrze nie płacą?
  Pan Weasley poczerwieniał jeszcze bardziej niż Ron i Ginny.
  — Mamy bardzo różne pojęcie tego, co hańbi czarodzieja, Malfoy — odpowiedział.
  — Najwyraźniej — rzekł pan Malfoy, kierując swoje blade oczy na pana i panią Granger, którzy przyglądali mu się uważnie. — To towarzystwo, w którym przebywasz, Weasley... A ja myślałem, że twoja rodzina nie może już stoczyć się niżej...
  Kociołek Ginny przewrócił się z łoskotem, kiedy pan Weasley rzucił się na pana Malfoya, popychając go na półkę z książkami. Tuziny ciężkich ksiąg z zaklęciami zwaliły się wszystkim na głowy, Fred i George wrzasnęli: „Dołóż mu, tato!”, pani Weasley krzyknęła: „Nie, Arturze, nie!”, tłum cofnął się gwałtownie, zwalając kilka następnych półek z książkami, jeden ze sprzedawców zawołał: „Panowie, proszę... proszę!” — a po chwili ponad tym wszystkim zagrzmiał głos: „Dość tego, chłopaki, dość tej bójki...”.
   Przez morze książek kroczył ku nim Hagrid. W jednej chwili rozdzielił pana Weasleya i pana Malfoya. Pan Weasley miał rozciętą wargę, a pan Malfoy miał oko podbite przez opasły tom Encyklopedii muchomorów. Wciąż trzymał wyświechtany podręcznik transmutacji. Odrzucił go, oczy płonęły mu złością.
    — Proszę... oto twoja książka, dziewczyno... najlepsza, na jaką stać twojego ojca...
   Wyrwał się z uścisku Hagrida, skinął na syna i obaj opuścili księgarnię.*

***    

   Rozgniewany Argus Filch mamrotał pod nosem:
  — Znowu… harówka, kolejny cholerny dzień! Co, może wyobrażają sobie, że będę zmywać podłogę od rana do nocy?! Mam tego dość... — urwał, widząc małą, cienką książeczkę płynącą w jego stronę. — No! Nawet książek nie szanują, smarkacze jedne. — Niewiele myśląc, chwycił przepływajacy przedmiot z zamiarem odniesienia go do biblioteki. Okładka książeczki była czarna, postrzępiona i cała mokra, jak zresztą wszystko w toalecie. Wciąż mamrocząc i wyklinając to na czym świat stoi, woźny odniósł dziennik do bibliotekarki. Nie wiedział, że odprowadzają go ciekawskie spojrzenia dwóch drugorocznych Gryfonów. Obaj chłopcy wzruszyli ramionami i weszli do Łazienki Jęczącej Marty.**

***

   Irma Pince zbierała pojedyncze książki pozostawione przez uczniów na stolikach w czytelni. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego współczesna młodzież była aż tak leniwa, że nie raczyła nawet odnieść podręczników na półkę. Z niemalże namaszczeniem podnosiła każdy tom i układała sobie na ramieniu. Co prawda, wystarczyło tylko jedno zaklęcie, aby odesłać wszystkie woluminy na właściwe regały, lecz pani Pince nie lubiła wysługiwania się magią przy tak prostym zajęciu. Odnoszenie ksiąg na ich miejsce sprawiało jej swoistą przyjemność. Lubiła patrzeć na pełne wiedzy półki, na piękne książki, uwielbiała rozkoszować się zapachem biblioteki – jej królestwa. W gruncie rzeczy była to idealna dla niej praca. Kiedyś, gdy Irma była jeszcze młoda i ambitna, marzyła o wysokim stanowisku w Ministerstwie, o dużym domu, o sukcesie w pracy, o kochającym ją mężu…  Z czasem, gdy okazało się, że oficjalnie potępiane idee o czystości krwi były nieoficjalnie popierane, kobieta musiała zrezygnować po kolei z marzeń. Najpierw odeszło to największe, o pracy. Bibliotekarka westchnęła cicho, pogrążona w rozmyślaniach. Przypomniała sobie, jak z wiekiem jej uroda uciekała, jak jej umysł osłabiał się, jak…
 Irma wzdrygnęła się, gdy po chwili machinalnego układania książek z zamyślenia wyrwał ją dotyk czegoś zimnego i mokrego, czegoś, co okazało się być książką. Kobieta zatrzęsła się z oburzenia. Kto mógł tak potraktować to dzieło, to cudo, tą świętość, jaką była niemalże każda książka? Irma skrzywiła się. Gryfon, to na pewno był jakiś Gryfon, cholerny żartowniś, uważający, że zniszczenie mienia szkolnego będzie zabawne.  Bibliotekarka chwyciła dziennik i ruszyła w stronę swojego biurka, gdzie go osuszyła i zostawiła na chwilę, by dokończyć układanie książek. Nie przypuszczała, że ktoś weźmie do rąk teraz już suchy notatnik, przejrzy go, a gdy zobaczy, że nie jest zapisany odłoży na półkę. Nikt by nie pomyślał, że kogokolwiek zainteresuje zwykła, czarna książeczka...


  Jednak dziennik wie, jak przyciągnąć uwagę. Bo każdy horkruks wie, jak przeżyć.



* Fragment z książki, nieco zmodyfikowany na potrzeby prologu. HP i Komnata Tajemnic, str. 67-71
** Ostatnie dwa zdania miały podkreślić, że rozwiązanie zagadki Komnaty Tajemnic — dziennik — przeszło Harry'emu i Ronowi koło nosa. Bo serio, gdyby notatnik Riddle'a przepłynął kilka metrów dalej, a Filch go zauważył i zabrał, historia byłaby zupełnie inna ;)