sobota, 12 grudnia 2015

Rozdział 1

   Hermiona Granger przemknęła cicho pod szarą ścianą, ściskając mocno książkę. Nigdy nie lubiła słownych przepychanek ze Ślizgonami, więc gdy tylko skręciła, przechodząc do kolejnego korytarza, odetchnęła z ulgą.
   — Hej? — Hermiona wzdrygnęła się, gdy usłyszała żeński głos za sobą. Odwróciła się szybko, nerwowo, i zobaczyła drobną szatynkę o niebieskich oczach.
   — Eee…  Hej?  — odpowiedziała niepewnie.
   — Słuchaj, nie pamiętasz hasła do pokoju? Zawsze go zapominam. — Nieznajoma uśmiechnęła się z zażenowaniem.
Morgano, jakbym patrzyła na siebie sprzed dwóch lat, taka miła, nieco zażenowana, że czegoś nie wie, pogodna.
Hermiona uśmiechnęła się sztucznie i odpowiedziała:
   — Hasło to Siła umysłu, Car… Carly?
   — Caroline.  
   — Och, ja…  przepraszam — jęknęła.
   — Spoko, nic się nie stało — mruknęła dziewczyna ponuro, po czym nagle się ożywiła. — Hej, czytasz „Znaczenie obrazów”? Świetna książka.
   — Mi… też się podoba —  skłamała. — Muszę już iść.
— Och, tak, pewnie. Też już pójdę, skoro znam hasło — rzuciła dziewczyna, po czym zarzuciła długimi, brązowymi włosami i skierowała się w stronę Pokoju Wspólnego Krukonów.  
Hermiona oparła się o ścianę, starając się uspokoić przyśpieszony oddech. Nie lubiła ludzi, nie lubiła rozmów, nienawidziła obcych. Stresowała się w nieprzewidywalnych sytuacjach. Ona sama powiedziałaby, że najchętniej siedziałaby cały dzień w ciemnym kącie ze świecą i czytała w samotności. Spróbowała przeczesać włosy palcami, jednak jej dłoń szybko zaplątała się w kołtuny.
Powinnam się wreszcie uczesać, pomyślała. Hmm, w gruncie rzeczy niedaleko jest toaleta… Tylko że ta Marty. Chyba jednak sobie odpuszczę. I tak codziennie chodzę nieuczesana.
Hermiona szybkim krokiem ruszyła do biblioteki.

***

 — Te, te, te... — mamrotała pod nosem Hermiona, przesuwając ręką po opasłych grzbietach ksiąg. — O, jest. Transmutacja. — powiedziała usatysfakcjonowana i wyjęła podręcznik z regału. Odwróciła się z zamiarem pójścia do czytelni, gdy usłyszała ciche plasknięcie. Spojrzała na półkę, ta jednak wyglądała zupełnie zwyczajnie. Hermiona zmarszczyła nieco brwi i przesunęła ułożone na półce woluminy. Nic, nic, ni… Dziewczyna wzdrygnęła się i odskoczyła do tyłu. Zaraz potem skierowała swój wzrok w dół.
U jej stóp leżała książka.
— Cholera… — rzuciła Hermiona, schylając się, by podnieść rzecz.
Już-już miała odstawić ją na półkę, kiedy nagle zapragnęła zajrzenia do niej. 
— Że co? — mruknęła, widząc tylko puste kartki.
Czyżby… dziennik?, zainteresowała się Hermiona. Tak, to pewnie to. Ktoś zgubił niezapisany dziennik. Hm, nietypowe, choć niby dałoby się zapodziać wśród książek książkę, ale czy dziennik jest książką, książka ma treść, opowiada, zapisany dziennik JEST książką, czy powinnam zabrać go ze sobą, nie jest zapisany, nie jest książką, chyba… mogę go stąd wziąć.
Spojrzała na notatnik zamyślona i po raz pierwszy wyszła z biblioteki bez niczego do czytania.

***

   Był poniedziałek.
Hermiona siedziała w ławce na lekcji OPCMu i błądziła wzrokiem po klasie. Dzisiejszy wykład był mało interesujący — profesor opowiadał o stworzeniach, przed którymi mieli się uczyć obrony w piątek. Hermiona dość dobrze znała ten temat (przeczytała go już kilka tygodni temu), więc jej myśli zajmowało coś zupełnie innego niż Obrona Przed Czarną Magią. Zastanawiała się, kim jest właściciel dziennika. Na książeczce zapisano inicjały, lecz dziewczyna za nic nie mogła skojarzyć nazwiska. Riddle... Na pewno nie był to nikt z jej roku, raczej żaden pierwszoroczniak — nie słyszała takiego nazwiska na tegorocznej Ceremonii Przydziału. Może jakiś siódmoklasista? Rok szkolny trwa jednak już dobre trzy miesiące, dziwne, źe niczego nie zapisał w notatniku.
Z zamyślenia wyrwało ją lekkie szturchnięcie. Zerknęła pytająco na Padmę Patil, która spojrzała wymownie za siebie, na dziewczynę, spotkaną przez Hermionę wczoraj w bibliotece. Caroline Smith podała jej karteczkę zaadresowaną do Jeremy'ego, wskazując na ciemnowłosego chłopaka, siedzącego przed nią. Hermiona zmarszczyła brwi. Z jednej strony Caroline mogła mieć coś w miarę istotnego do przekazania Jeremy'emu, z drugiej… Snape krążył po sali i bacznie obserwował uczniów. Ale przecież teraz stał na drugim końcu klasy, a w dodatku właśnie oddawał się swojej ulubionej rozrywce, czyli męczeniu nieprzygotowanego do lekcji ucznia…
Och, raz się żyje!, stwierdziła Hermiona. A on przecież nie może zobaczyć podania karteczki z drugiego końca sali.
Pomyliła się, co bardzo rzadko jej się zdarzało. Gdy już miała przekazać liścik, rozległ się głos:
 — Panno Granger. Czy panna mnie w ogóle słucha? — Severus Snape bynajmniej nie był zadowolony z faktu, iż jego lekcja stała się miejscem pogaduszek.
 — O-oczywiście, panie profesorze — skłamała, czerwieniąc się po uszy. 
Cholera, da mi szlaban, jak nic.
 — Doprawdy, panno Granger? Proszę oddać mi ten liścik, moja lekcja nie jest miejscem flirtów. Właśnie zarobiła pani minus dwadzieścia punktów dla Ravenclawu oraz szlaban o dwudziestej. — Snape zgniótł liścik w ręce, skrzywił się złośliwie w czymś, co przy dużej dawce dobrej woli można by uznać za uśmiech, i powrócił do prowadzenia lekcji.
Hermiona oparła czoło o dłoń, czując na sobie ciężkie i pełne wyrzutu spojrzenia kolegów z domu. 
Cholerny, cholerny Snape. Okropny pedagog, zły nauczyciel. Czemu Dumbledore go zatrudnia?!, piekliła się.
 Gdy tylko lekcja się zakończyła, Hermiona wrzuciła swoje rzeczy do torby i wybiegła z klasy. Następna lekcja, transmutacja, rozpoczęła się kilka minut po tym, jak dziewczyna przybiegła pod klasę. Gdy tylko uczniowie usiedli w ławkach, nauczycielka machnęła różdżką w stronę tablicy.
 — Na tablicy macie wypisane zagadnienia, które musicie zawrzeć w eseju. Od niego w dużym stopniu będzie zależeć wasza ocena semestralna — powiedziała profesor McGonagall, siadając za biurkiem.
Hermiona spojrzała do swojej wypchanej po brzegi torby. Szukała zeszytu od transmutacji – zmaltretowanego i fioletowego, ciasno zapisanego jej nieco niechlujnym pismem. Poszukiwania trwały długo – niepokojąco długo, jak zauważyła Krukonka – i stawały się coraz bardziej gorączkowe. W końcu na dziewczynę spadło olśnienie – wczoraj powtarzała Teorię Transmutacji Istot Nieludzkich Żywych i najwyraźniej rano, w szale walki o jak najszybsze ogarnięcie się, nie wrzuciła swojego notatnika do torby. Zirytowana swoją głupotą dziewczyna jęknęła, po czym spojrzała na tablicę – z jednej strony mogłaby pożyczyć notatki od Lisy, z drugiej… Hermiona aż wzdrygnęła się na myśl, że musiałaby przedzierać się przez bazgroły koleżanki. Wtedy wzrok zamyślonej uczennicy przykuł znaleziony w bibliotece zeszyt. 
A czemu by nie?, uznała. W końcu właściciela i tak penie nie znajdę.
Hermiona wyjęła z torby notatnik, chwyciła za pióro i zaczęła pisać. Po kilku minutach zatrzasnęła zeszyt i odłożyła go na róg ławki, nieświadoma, że wszystko co napisała, zniknęło.

***

   Dormitorium Ravenclawu było proste i surowo urządzone. Podłoga, wykonana z ciemnego drewna, nie była przykryta żadnym dywanem, a stojące na niej łóżka nie miały baldachimów i innych ozdóbek – prywatność zapewniało położenie mebli, ustanowionych we wnękach i zacienionych – lata temu ktoś zasłonił wszystkie okna błękitnymi szalikami. Tak już zostało.
   Krukoni mieli w swoich pokojach biurka, stare, dębowe i prawie zawsze wypełnione bibelotami wszelkiego rodzaju – począwszy od dawno przeczytanych książek, przez puste torebki, niegdyś pełne słodyczy, aż po figurki, wypracowania i najróżniejsze inne rzeczy. W tymże właśnie bałaganie szesnastoletnia dziewczyna poszukiwała pewnego zapisku.   
— Nie, nie, nie… — jęknęła cierpiętniczo Hermiona Granger. — Gdzie jest ta cholerna notatka?! Merlinie…
  Dziewczyna uderzyła pięścią w stół, zwracając na siebie uwagę czytającej na łóżku współlokatorki, która spojrzała na nią pytająco. Hermiona, przekręciwszy się wcześniej na krześle w stronę dziewczyny, uśmiechnęła się przepraszająco, mruknęła coś w stylu „Już, już…”, po czym odwróciła się z powrotem i spojrzała na zeszyt chęcią mordu w oczach. Chwyciła pióro, zanurzyła je w atramencie, po czym maznęła kreskę. 
  Atrament zaczął powoli wsiąkać w pożółkłą kartkę. Krótka linia jeszcze chwilę jawiła się na papierze, po czym zniknęła.
— Co tu się dzieje...? — mruknęła cicho Hermiona, po czym zbliżyła dłoń do dziennika, by go zamknąć.
Szeroko otworzyła oczy, ledwo powstrzymując się od krzyku.
  W miejscu kreski pojawił się tekst. Dziewczyna upewniła się, że ma w kieszeni różdżkę, oblizała usta, po czym pochyliła się nad zeszytem.
„Witaj. Nazywam się Tom Riddle” — przeczytała.
Hermiona szeroko otworzyła oczy, zbyt zszokowana, by myśleć racjonalnie.
Mówi, on mówi, on mówi, jest świadomy, przedstawia się, działa, Merlinie, dziennik do mnie, kurwa, mówi!
Krukonka przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech –
Och, Granger, uspokój się i przestań histeryzować, ty idiotko!
i napisała drżącą ręką „Czym jesteś? Nie próbuj mnie oszukać, nie warto”.
„Nie śmiałbym próbować. Zdajesz się być inteligentną kobietą”
Jest świadomy, potrafi prowadzić rozmowę, czy to ktoś, czy to zaklęcie, może to istota, spytam, czemu nie, najwyżej nie odpowie, myślała dziewczyna, więc: „Przestań grać tanimi komplementami” — nagryzmoliła niewyraźnie —  „i mów, czym jesteś lub kim jesteś. Człowiekiem siedzącym gdzieś daleko z dziennikiem połączonym z tym moim? Bytem, który mieszka w tym dzienniku?”
„Och, ja? Jestem tylko ofiarą nieopatrznie rzuconego zaklęcia. Widzisz, Hermiono, w młodości byłem pełen zapału do eksperymentów, uwielbiałem całymi dniami siedzieć w swoim prowizorycznym laboratorium” — czytała szybko nastolatka — „i próbować stworzyć nowe zaklęcia. Pewnego dnia jedno z nich, wymierzone w mój pamiętnik, z wciąż niezrozumiałych dla mnie  powodów odbiło się od niego i uderzyło we mnie, i, jeśli mogę to tak ująć, „ocknąłem” się osiem lat później, kiedy Anne napisała coś w moim dzienniku. Jak zapewne się już domyślasz, to zaklęcie zapisało mnie, moją osobowość i wiedzę w trzymanym przez ciebie pamiętniku. Oto i cała moja dziwna historia, droga Hermiono.”
Dziewczyna zatrzasnęła dziennik, oddychając tak szybko, jak jeszcze nigdy.
Zaklęty w dzienniku, pozbawiony magii, bez ciała, człowiek w cholernym dzienniku, w DZIENNIKU! Do tego, zna moje imię! Jak, jak, jak?, przelatywały przez jej głowę chaotyczne myśli.
Na pewno dobrze się czujesz? — spytała Lisa Turpin, współlokatorka Hermiony, patrząc na nią znad książki.
  Dziewczyna skinęła głową, zajęta dziennikiem. Zastanawiała się, czy to może być jakiś niemądry dowcip  albo coś podobnego. Jednak… co, jeśli to, o zgrozo, prawda? Jeśli naprawdę człowiek mógł przez przypadek stać się częścią jakiegoś dziennika, który jest przecież tylko i wyłącznie przedmiotem? Przecież bycie w przedmiocie, bez ciała, możliwości ruchu, gdy budzisz się z letargu tylko wtedy, gdy ktoś pisze w książce to… przerażająca perspektywa. W jaki sposób mogło się to stać i… Czy w ogóle mogło się stać? Ktoś przecież był powinien zauważyć zniknięcie ucznia. Hermiona, przerażona i zdziwiona, zastanawiała się dość długo, lecz w końcu postanowiła udać się do swojego ulubionego miejsca – biblioteki szkolnej – by poszukać jakichś informacji na temat tak dziwacznych zaklęć. Dziewczyna spojrzała jeszcze tylko na czytającą Lisę, a gdy upewniła się, że ta nie patrzy, wsunęła dziennik pod łóżko.
Na razie musi wystarczyć, uznała Hermiona i już gnała do królestwa pani Pince.
Gdy tam dotarła, długo chodziła między wysokimi półkami szukając kolejnych książek, które mogły odpowiedzieć na jej pytania. Na próżno. Przejrzała już całą stertę książek na temat zaklęć i magicznych przedmiotów, jednak nigdzie nie znalazła nic na temat wessania kogoś przez jakikolwiek przedmiot.
 — Co ty tu robisz o tej porze, skarbie? —  głos pani Pince wyrwał ją z zamyślenia. Spojrzała zdziwiona na zegarek. Było kilka minut po jedenastej. Powinna być już w dormitorium.
 — Przepraszam, ja… Eee… Szukałam czegoś do pracy domowej. Już idę — zełgała, uśmiechając się przymilnie. 
  Nie wiedziała, czemu pomysł opowiedzenia bibliotekarce o dzienniku wywołał jej strach.

****

Severus Snape wyciągnął rękę w jej stronę, co mogło oznaczać tylko jedno. Hermiona z westchnięciem oddała nauczycielowi swoją różdżkę.
 — O północy przyjdzie pan Filch i zwróci ci różdżkę. Do tego czasu ta alejka — wskazał na rząd regałów położony na lewo od drzwi — ma lśnić. Jeśli tak się nie stanie, będę zmuszony odebrać Ravenclawowi kolejne punkty — oznajmił profesor z lekkim, złośliwym uśmieszkiem i zatrzasnął za sobą drzwi.
Wredny dupek, uznała dziewczyna, po czym chwyciła leżącą na podłodze szarą szmatkę i ruszyła w wskazanym przez nauczyciela kierunku, ku staremu, drewnianemu regałowi, który wyglądał, jakby nie był czyszczony dobre kilka lat. 
   Chwyciła pierwszy z brzegu puchar, równie zakurzony, jak pozostałe, zdmuchnęła kurz i mozolnie zaczęła czyścić trofeum. Automatycznie chwytała kolejne odznaczenia, starając się przestać myślec i skupić się li i jedynie na szybkim wyczyszczeniu tego, co wyczyścić miała – mimo to spędziła ten czas, rozmyślając o tajemniczym znalezisku. Jej myśli zdawały się same kierować ku niepozornemu, czarnemu dziennikowi. W pewnym momencie mimochodem zerknęła na trzymany w ręku puchar. 
  Na środku ogromnymi literami, wygrawerowany został napis: „Dla Toma Riddle'a – za wybitne osiągnięcia i zasługi”.
Takie samo nazwisko, jak w tym dzienniku!, skojarzyła natychmiast. Miała ochotę odpocząć i nacieszyć się pierwszą wskazówką, która zbliżała ją do rozwiązania zagadki, ale powstrzymała się i zaczęła uważniej przyglądać przedmiotowi, pełna nadziei, że ujrzy na nim coś, co powie jej nieco o Riddle'u –
Nie, nie Riddle'u, o Tomie, Hermiono, Tomie
– i wtedy usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi i ponury mruk kotki woźnego. Szybko odstawiła trofeum na miejsce i złapała następne, udając, że dokładnie je poleruje. Miała szczęście, że było to ostatnie ze wskazanego przez Snape'a rzędu, dzięki czemu nie musiała narażać się na gniew ze strony woźnego.
    — Przeklęte bachory — warknął Filch. —  Nic tylko by coś psuły i demolowały. Jaka szkoda, że Dumbledore nie pozwala mi wziąć spraw w swoje ręce, oj tak! Pamiętam te stare czasy, kiedy uczniowie błagali o litość w moich lochach, prawda, pani Norris? — mamrotał pod nosem.
  Chcąc zwrócić jego uwagę, chrząknęła cicho, a on uniósł głowę i wlepił w nią swoje szkliste oczy wypełnione zdenerwowaniem i obrzydzeniem.
    —   A ty co tutaj robisz?!
    — Skończyłam odrabiać szlaban — odpowiedziała cicho.
    — To trzymaj tę swoją… różdżkę i znikaj mi stąd! —  Niechętnie oddał jej przedmiot i przegonił ręką, a Krukonka szybko opuściła pomieszczenie.
Sprawdź roczniki, listy prefektów, listy uczniów, którzy osiągneli najlepsze wyniki w ostatnich latach, sprawdź zaginionych… Sprawdź wszystko. 
Wszystko.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Prolog

Żeby nie przedłużać, zapraszamy Was na prolog i zachęcamy do komentowania ;)


Autorki Projektu Dramione.

   Tom Riddle spoglądał na dziennik, kupiony w małym kiosku na Vauxhall Road. Notatnik, na przekór temu, czego należałoby spodziewać się po czarodzieju, nie był magiczny – na jego karty nie zostało nałożone ani zaklęcie trwałości, ani czar przynależności. Brak mu było nawet zaklęcia najbardziej podstawowego, które sprawiało, a przynajmniej sprawiać powinno, że stronice były niezagniecione i odporne na plamy. Tom miał jednak do niego sentyment, lecz nie dlatego, że zapisał w nim swe pierwsze zaklęcie (choć to oczywiście wiązało się z miłymi wspomnieniami), lecz dlatego, że ten niepozorny dziennik był pierwszą rzeczą, którą kupił za swoje własne pieniądze – notatnik był więc swego rodzaju znakiem jego niezależności, symbolem oddalenia się od znienawidzonego sierocińca.

***

   Młody Riddle znów trzymał swój dziennik, ten sam, który kupił wiele lat temu. Ten notatnik był symbolem jego przynależności do świata czarodziejów. Zachowany w prawie idealnym stanie, zabezpieczony zaklęciami i przygotowany do tego, aby przechować w sobie cząstkę jego duszy, która miała stać się nieśmiertelna. Od początku roku był pewien, że właśnie tak powinien postąpić. Oto i on – dziedzic Slytherina, który zatrzyma falę szlam, tych niegodnych życia śmieci, i przywróci tym samym zasadę czystej krwi, rozpocznie tę misję właśnie od zapieczętowania swojej duszy w notatniku.
W niemal opustoszałej łazience, do której wszedł, oprócz niego znajdowała się tylko jedna, młoda dziewczyna, równie bezbronna i niewinna, co wystraszona. Kuliła się ona w kącie pomieszczenia, przerażona widokiem ogromnego stwora, który mu towarzyszył.
   — Zabij — wysyczał do Bazyliszka.
   Wąż rzucił się przed siebie z cichym sykiem. Dziewczyna skomlała niczym zaszczute zwierzę, próbowała wcisnąć się głębiej w ścianę, licząc na to, że potwór daruje jej życie, lecz jej nadzieje były płonne. Bazyliszek podniósł swoją głowę i spojrzał dziewczynie głęboko w oczy.
   Kamienny posąg Marty wyglądał niezwykle żałośnie.

***

   — Dehors crux — syknął Tom i z zadowoleniem przyglądał się, jak część jego duszy przypominająca ciemną smugę dymu ulatuje do dziennika. Tak, to było to. Wiele tygodni zajęło mu opanowanie tego niesamowicie trudnego zaklęcia, lecz było warto. Wiedział, że to pomoże mu w osiągnięciu swoich ambicji. Uśmiechnął się kpiąco. Szlamy jeszcze go popamiętają. Ostrożnie schował dziennik za poły szaty, po czym, nieco się zataczając, opuścił łazienkę.

***

   — Chciałeś mnie widzieć, panie — powiedział Lucjusz Malfoy, nisko się kłaniając.
   — Owszem, Lucjuszu — odparł Voldemort, siedzący na wysokim tronie, spoglądając na swojego sługę. — Jesteś moim najbardziej oddanym sługą. Nie mylę się, prawda?
   Widząc, jak blondyn otwiera usta, aby mu przytaknąć, dodał:
   — To było pytanie retoryczne, mój drogi. A teraz do rzeczy. Mam dla ciebie zadanie. — Machnął różdżką, sprawiając, że w rękach Malfoya pojawiła się czarna książeczka. — Masz go przechować — rzekł spokojnie. — Nie może mu się stać żadna krzywda, nie może się on zgubić ani nawet na chwilę zapodziać. Masz go strzec jak oka w głowie, masz być gotowy do obrony go o każdej porze dnia i nocy, a w przypadku pożaru czy powodzi to jest pierwsza rzecz, którą ratujesz, zrozumiano?
  — Tak, panie — wyszeptał pokornie Lucjusz, pochylając głowę.
  — Mam nadzieję, że naprawdę tak jest, mój sługo. Każda, nawet najmniejsza i najpłytsza rysa jest gorsza, niż poraniony i umierający Śmierciożerca, mój sługo. — Czarny Pan wykrzywił usta w karykaturze swojego dawnego uśmiechu, niegdyś olśniewającego. — Możesz odejść.
Malfoy skłonił się, po czym skierował się do drzwi.
  — Lucjuszu? — rzucił Voldemort, gdy Śmierciożerca już otwierał drzwi. — Nie zawiedź mnie.
  — Oczywiście, mój panie — odparł Lucjusz, po czym, uprzednio się kłaniając, opuścił salę. Nie miał wyjścia – nie mógł pozwolić sobie na żaden błąd. Wiedział, że za każde, nawet najmniejsze potknięcie zapłaciłaby życiem jego rodzina, a do tego nie mógł dopuścić, to była cena nie do zapłacenia. Cóż, w kręgach Śmierciożerców panowała jedna, najważniejsza zasada — Czarnego Pana się nie zawodzi.

***


  Lucjusz Malfoy wraz z synem weszli do księgarni „Esy i Floresy”, aby skompletować rozprawkę szkolną młodszego blondyna. Panowało tam niemałe zamieszanie, spowodowane przybyciem Lockharta. Długa kolejka wiła się przez cały sklep do miejsca, w którym Gilderoy miał podpisywać swoją autobiografię. Lucjusz uśmiechnął się kpiąco na widok tłumu, składającego się głównie z czarownic w wieku jego ciotki Kasjopei — swoją drogą strasznie upierdliwej baby. Mężczyzna nigdy nie mógł zrozumieć fenomenu ,,dzieł" tego pozera. Jako jeden z nielicznych znał prawdziwe pochodzenie historii zawartych w książkach, jednak wolał jeszcze tego nie ujawniać, bo przecież zawsze warto mieć jakiegoś haka na przyszłego nauczyciela jego syna. Oczywiście, bardzo liczył na poprawę w nauce swojego pierworodnego, lecz jeśli Draco znów zawiedzie, trzeba będzie wziąć sprawy w swoje ręce. Mała, przemądrzała szlama nie może być lepsza od arystokraty czystej krwi. To zwykła niedorzeczność.
   Lucjusz rozejrzał się w poszukiwaniu jasnej czupryny syna. Po chwili dostrzegł ją w towarzystwie dwóch rudych i jednej kruczoczarnej. Zmierzając w ich stronę, z zadowoleniem zauważył, że twarze dzieciaków Weasleyów przybrały niemal identyczną, marchewkową barwę, co ich włosy. Cóż, przynajmniej w denerwowaniu innych jego latorośl nie miała sobie równych. Wspaniale, zdrajców krwi jak chwasty powinno się tępić od zarodka.
   Przez tłum przecisnęła się jeszcze niska dziewczynka z szopą na głowie i naręczem książek. Mruknęła coś niewyraźnie do Dracona, który spojrzał na nią ze złością. Nie, tego tylko brakowało, żeby mugolaczka ośmieszała jego syna publicznie! Pan Malfoy przyspieszył kroku. Do dzieci dołączyło jeszcze trzech rudych ludzi, z których jeden krzyknął:
     — Ron! Co ty wyrabiasz? Tu można zwariować, wychodzimy.
    — No, no, no... Artur Weasley — powiedział Lucjusz, kładąc rękę na ramieniu syna i uśmiechając się identycznie jak on.
     — Witam, Lucjuszu — powitał go chłodno pan Weasley, skłoniwszy lekko głowę.
    — Mówią, że macie dużo roboty w ministerstwie. Te wszystkie inspekcje, interwencje, rewizje... Mam nadzieję, że płacą wam za nadgodziny?
  Sięgnął do kociołka Ginny i spośród błyszczących tomów Lockharta wyjął stary, zniszczony egzemplarz Wprowadzenia do transmutacji dla początkujących.
   — Jak widać, chyba nie — oznajmił. — Powiedz mi, Weasley, jaką masz korzyść z hańbienia tytułu czarodzieja, skoro nawet ci za to dobrze nie płacą?
  Pan Weasley poczerwieniał jeszcze bardziej niż Ron i Ginny.
  — Mamy bardzo różne pojęcie tego, co hańbi czarodzieja, Malfoy — odpowiedział.
  — Najwyraźniej — rzekł pan Malfoy, kierując swoje blade oczy na pana i panią Granger, którzy przyglądali mu się uważnie. — To towarzystwo, w którym przebywasz, Weasley... A ja myślałem, że twoja rodzina nie może już stoczyć się niżej...
  Kociołek Ginny przewrócił się z łoskotem, kiedy pan Weasley rzucił się na pana Malfoya, popychając go na półkę z książkami. Tuziny ciężkich ksiąg z zaklęciami zwaliły się wszystkim na głowy, Fred i George wrzasnęli: „Dołóż mu, tato!”, pani Weasley krzyknęła: „Nie, Arturze, nie!”, tłum cofnął się gwałtownie, zwalając kilka następnych półek z książkami, jeden ze sprzedawców zawołał: „Panowie, proszę... proszę!” — a po chwili ponad tym wszystkim zagrzmiał głos: „Dość tego, chłopaki, dość tej bójki...”.
   Przez morze książek kroczył ku nim Hagrid. W jednej chwili rozdzielił pana Weasleya i pana Malfoya. Pan Weasley miał rozciętą wargę, a pan Malfoy miał oko podbite przez opasły tom Encyklopedii muchomorów. Wciąż trzymał wyświechtany podręcznik transmutacji. Odrzucił go, oczy płonęły mu złością.
    — Proszę... oto twoja książka, dziewczyno... najlepsza, na jaką stać twojego ojca...
   Wyrwał się z uścisku Hagrida, skinął na syna i obaj opuścili księgarnię.*

***    

   Rozgniewany Argus Filch mamrotał pod nosem:
  — Znowu… harówka, kolejny cholerny dzień! Co, może wyobrażają sobie, że będę zmywać podłogę od rana do nocy?! Mam tego dość... — urwał, widząc małą, cienką książeczkę płynącą w jego stronę. — No! Nawet książek nie szanują, smarkacze jedne. — Niewiele myśląc, chwycił przepływajacy przedmiot z zamiarem odniesienia go do biblioteki. Okładka książeczki była czarna, postrzępiona i cała mokra, jak zresztą wszystko w toalecie. Wciąż mamrocząc i wyklinając to na czym świat stoi, woźny odniósł dziennik do bibliotekarki. Nie wiedział, że odprowadzają go ciekawskie spojrzenia dwóch drugorocznych Gryfonów. Obaj chłopcy wzruszyli ramionami i weszli do Łazienki Jęczącej Marty.**

***

   Irma Pince zbierała pojedyncze książki pozostawione przez uczniów na stolikach w czytelni. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego współczesna młodzież była aż tak leniwa, że nie raczyła nawet odnieść podręczników na półkę. Z niemalże namaszczeniem podnosiła każdy tom i układała sobie na ramieniu. Co prawda, wystarczyło tylko jedno zaklęcie, aby odesłać wszystkie woluminy na właściwe regały, lecz pani Pince nie lubiła wysługiwania się magią przy tak prostym zajęciu. Odnoszenie ksiąg na ich miejsce sprawiało jej swoistą przyjemność. Lubiła patrzeć na pełne wiedzy półki, na piękne książki, uwielbiała rozkoszować się zapachem biblioteki – jej królestwa. W gruncie rzeczy była to idealna dla niej praca. Kiedyś, gdy Irma była jeszcze młoda i ambitna, marzyła o wysokim stanowisku w Ministerstwie, o dużym domu, o sukcesie w pracy, o kochającym ją mężu…  Z czasem, gdy okazało się, że oficjalnie potępiane idee o czystości krwi były nieoficjalnie popierane, kobieta musiała zrezygnować po kolei z marzeń. Najpierw odeszło to największe, o pracy. Bibliotekarka westchnęła cicho, pogrążona w rozmyślaniach. Przypomniała sobie, jak z wiekiem jej uroda uciekała, jak jej umysł osłabiał się, jak…
 Irma wzdrygnęła się, gdy po chwili machinalnego układania książek z zamyślenia wyrwał ją dotyk czegoś zimnego i mokrego, czegoś, co okazało się być książką. Kobieta zatrzęsła się z oburzenia. Kto mógł tak potraktować to dzieło, to cudo, tą świętość, jaką była niemalże każda książka? Irma skrzywiła się. Gryfon, to na pewno był jakiś Gryfon, cholerny żartowniś, uważający, że zniszczenie mienia szkolnego będzie zabawne.  Bibliotekarka chwyciła dziennik i ruszyła w stronę swojego biurka, gdzie go osuszyła i zostawiła na chwilę, by dokończyć układanie książek. Nie przypuszczała, że ktoś weźmie do rąk teraz już suchy notatnik, przejrzy go, a gdy zobaczy, że nie jest zapisany odłoży na półkę. Nikt by nie pomyślał, że kogokolwiek zainteresuje zwykła, czarna książeczka...


  Jednak dziennik wie, jak przyciągnąć uwagę. Bo każdy horkruks wie, jak przeżyć.



* Fragment z książki, nieco zmodyfikowany na potrzeby prologu. HP i Komnata Tajemnic, str. 67-71
** Ostatnie dwa zdania miały podkreślić, że rozwiązanie zagadki Komnaty Tajemnic — dziennik — przeszło Harry'emu i Ronowi koło nosa. Bo serio, gdyby notatnik Riddle'a przepłynął kilka metrów dalej, a Filch go zauważył i zabrał, historia byłaby zupełnie inna ;)